sobota, 5 grudnia 2015

Rozdział 20

Piję kawę,  siedząc przy stole na tarasie. Mija połowa naszego miesiąca. Zamierzam iść zaraz kupić kwiaty i zrobić śniadanie. Pewnie wybierzemy się do miasta. Kupię coś Courtney. Lubię, kiedy jej oczka błyszczą. Potem pójdziemy na jacht.
Ostatnio zostaliśmy na nim trzy dni, tak jej się spodobało. Jest cudowna i teraz każdy już wie, że tylko i wyłącznie moja.
Nikt mi nie może jej odebrać. To moja żona. Kocham tego anioła. Uszczęśliwia mnie. Nie powiem, że zmienia w lepszego człowieka, bo nie robi tego. Jestem jaki jestem. Ale robi wiele innych rzeczy.
Wstaję i wychodzę z domu. Nawet je zrezygnowałem z garniturów. Tu jest tak ciepło, że codziennie ubieram krótkie spodnie. Courtney oczywiście zabija mnie swoim wyglądem w sukienkach albo spodenkach czy spódnicach. Gdy siedzimy w domu to chodzi tylko w dolnej części bikini. Zresztą zdążyliśmy się już o to pokłócić. Bo ona chcę sobie opalić cycki. Ale nie mogę jej pozwalać na chodzenie prawie nago. Tutaj praktycznie widać wszystko przez okna. A już na pewno jak leży na tarasie. Kocham ją, ale potrafi być na prawdę denerwująca.
Idę w stronę kwiaciarni. Grecja to świetne i piękne miejsce. Jestem pewien, że jeszcze tu wrócimy. Przestaję snuć te plany i spieszę się żeby zdążyć zanim mój skarb się obudzi.
Wracam do domu. W pośpiechu robię śniadanie. Podszkoliłem się w gotowaniu. Nie jest już tak źle. Układam kwiaty obok jedzenia i idę do sypialni. Dziewczyna leży w białej pościeli na środku łóżka. Przesunąłem ją, jak wstawałem.
Staję i patrzę na nią przez dłuższą chwilę. Pięknie tak wygląda.
Wyciągam telefon i szybko robię jej zdjęć. Mam już całą galerię. Nie wiedziałem, że oszaleję na punkcie dziewczyny,
W życiu bym się tego nie spodziewał. A tu proszę. Świata nie widzę poza tą nieustannie uśmiechniętą istotą.
Pochylam się nad nią i całuję ją w nosek.
- Dzień dobry - mówię.
Mruczy coś tylko i przewraca się na bok wywalając na mnie swoją nogę.
- Courtney, śniadanie.
- Zaraz.. - łapie moją koszulkę i bardziej się do mnie przybliża. Jest jak małpka.
Ona potrzebuje dość dużo czasu, aby się rozbudzić. Uśmiecham się pod nosem i całuję ją po włosach.
- Ładnie pachniesz - uśmiecha się leniwie.
- Otwieraj oczka.
- Może być jedno? - podnosi powieki.
- Zjedz śniadanie i wychodzimy póki nie jest tak gorąco - muskam jej usta i podaję tacę.
- Dokąd? - pyta powoli siadając. Przeciąga się i uśmiecha.
- Na miasto.
- Mi pasuje - całuje mój policzek i bierze się za śniadanie.
Obserwuję jak wszystko zjada. Uwielbiam ją z rana. Taka zaspana i urocza.
Całe do południa spędzamy chodząc po zakątkach Grecji.
~*~
Courtney od rana siedzi w kuchni robiąc sałatki, ciasta i sam nie wiem co jeszcze. Gabriell wyjechała do siostry na święta, ale moja żona godnie ją zastępuje. Chciałem jej pomóc, ale tylko na mnie nakrzyczała. Ona, Caroline i mama organizują całe święta. Ale Caroline ma małego Mike 'a więc moja żona chcę ją jak najbardziej odciążyć. Tak. Przegrałem samochód.
Jak się wtedy dowiedziałem, to na początku byłem zły, ale potem gratulowałem przyjacielowi. No trudno. On był pierwszy. Trzeba było wziąć to na klatę. Mały jest całkiem spoko. Nie płacze jak na filmach. Jest raczej spokojny.
- Louis pojedziesz do sklepu? - słyszę słodki głos.
Oczywiście jak coś trzeba to potrafi być przesłodka.
- Nie, bo przeszkadzam - mówię sarkastycznie, klejąc papier do prezentów. - Po co?
- Zabrakło mi jajek i majonezu. Poza tym zapomniałam kupić gorzką czekoladę, a trzeba mi dwie tabliczki - wchodzi w fartuszku do salonu. - Proszę kochanie...
- Oczywiście - mówię. - Pojadę.
- Jesteś cudowny - posyła mi uśmiech i znowu znika w kuchni. - Louis już!
Wołam do siebie Travisa. Daję mu pieniądze i wysyłam do sklepu. Kończę pakować prezenty dla młodego.
Ten to się obłapi dzisiaj wieczorem. Jedyny brzdąc. Dostanie coś od każdego i to na pewno nie będzie byle co.
- Musimy pogadać, Junior - w drzwiach staje Louis Tomlinson, znany jako mój ojciec. Trzyma jakieś produkty. Pewnie mama kazała mu przywieźć. Wygląda jak chłopiec na posyłki. Śmieję się pod nosem i odkładam nożyczki.
- Co? - od razu poprawił mi humor. Nie tylko ja jestem wykorzystywany.
- Poczekaj - prosi i idzie do kuchni. Wraca zdejmując kurtkę. - Chodzi o mojego wnuka.
- Nic mi o nim nie wiadomo - mówię teraz pakując torebkę i kolie dla mamy.
- No właśnie dlatego z tobą rozmawiam. Masz już swoje lata. Dzisiaj kończysz trzydzieści siedem. Wiesz jak to dużo? Louis, zadbaj o rodzinę. Musisz mieć potomka.
- Nie praw mi kazania - mówię nie patrząc na niego.
- Ja też się starzeję. Chciałbym poznać wnuka- ciągnie dalej.
- Chyba nie będziesz jeszcze umierał - zerkam na niego.
- Nigdy nic nie wiadomo - wzrusza ramionami.
- Pieprzy ci się w głowie na starość.
Wywraca oczami. Wstaje i otwiera drzwi Travisowi, który wrócił ze sklepu.
Courtney wychodzi z kuchni i kładzie na stół ciasteczka.
- Zrobić ci coś do picia?
- Nie trzeba - uśmiecha się do niej. - A może w czymś pomóc?
- Nie, dziękuję - szeroko się uśmiecha. - Częstuj się i powiedz czy da się zjeść.
Sięga po ciastko. Mruczę coś pod nosem, mocując się z taśmą w zębach. Kocham święta...Mój ojciec od razu zachwala, że ciastka są świetne.
Pff... Lizus. Dziewczyna wraca do kuchni, a stary znowu zaczyna.
- Taka kobieta, a ty dziecka nie potrafisz zrobić?
Rzucam taśmę na dywan i łapię nożyczki, którymi w niego celuję.
- Courtney jest zdrowa, piękna, młoda. W czym ty masz Junior problem?
- Nie wkurwiaj mnie przy Bożym Narodzeniu, ojciec - warczę i wstaję.
Wkładam prezent pod choinkę. Mruczy coś pod nosem i idzie do mojej żony. Pewnie. Oczywiście. Jeszcze matka niech przyjdzie i zacznie swoją litanię. No naprawdę...Widzę, że wychodzi z kuchni. Jezu! Żartowałem tylko! Szybko wbiegam na górę.
Reszta schodzi się koło piątej.
Wszystko jest gotowe. Kobiety się postarały. Ubieram się w garnitur.
- Misiu, pospiesz się - mówi Courtney zakładając szpilki.
Ma na sobie czarną sukienkę opijającą jej talię. Podchodzę do komody. Naciskam szufladę, a ta otwiera się. Wyciągam granatowe pudełko od jubilera. Podaję je mojej żonie. Patrzy na mnie i bierze podarunek. Niepewnie go otwiera.
Wyciąga z pudełka kolię z diamentami z białego złota.
- Piękna. Dziękuję - kładzie dłoń na moim karku i mnie całuje.
Krótko, delikatnie oddaję pocałunek. Naprawdę niewiele mi potrzeba, aby ściągnąć z niej tę sukieneczkę i rzucić na łóżku. Jest bardzo kusząca. To będzie długa kolacja…
Biorę od niej naszyjnik i zawieszam na szyi. Wygląda ślicznie. Jest najdroższa na świecie. Moja żona oczywiście. Gotowi schodzimy na dół gdzie wszyscy już czekają. Oczywiście już na wejściu Courtney dorywa się Mike'a. Mały ma prawie pięć miesięcy i dwa zęby. No nieźle...Lubi być u nas. Ojciec go często zabiera, jak pracuje. Mi to nie przeszkadza. Courti się nim opiekuje.
Lubi nasz nowy dom. Od kiedy się tu przeprowadziliśmy, dba o ogród i ogólny wystrój. Chciałem, żeby tak było. Że zaczniemy nasze wspólne życie w naszym domu. Ona chce dziecka. Wiem o tym. Wole jednak udawać, że tego nie widzę. Nie wiem czy już odpowiada mi rola ojca. Nie chcę, aby cały świat skupił się na dziecku. Ona jest młoda...Za młoda. A ja chętnie poczekam.
Ma małego Horana i koty. Niech im poświęca uwagę i czułość macierzyńską.
Na razie wystarczy. Prowadzimy gości do salonu. Liam z narzeczoną również są obecni.
Podchodzę do Harry'ego.
- Nie martw się - klepię go po plecach. - Mogę kupić ci psa.
- Zabawny jesteś - mruczy w moją stronę i zajmuje swoje miejsce przy stole.
Jako pan domu, jestem zmuszony odmówić modlitwę. Moja rodzina jest wierząca, wierzymy w Boga. Po prostu mamy inne zasady, jeśli chodzi o dekalog. Ta...
Wszyscy siadają do stołu i rozpoczyna się wieczerza, której towarzyszą żywe rozmowy. Bawię się serwetką i patrzę w okno. Nikt nie zauważa, kiedy wychodzę do ogrodu. Boję się, że wyjdzie temat dziecka i Courtney będzie chciała o tym rozmawiać. A ja nie chcę jej ranić. Łatwiej to ignorować.
- Louis? - na tarasie pojawia się Caroline. - Wszystko w porządku?
- Tak - zapewniam ją. Horan też dobrze dba o swoją żonę. Bardzo ładnie wygląda.
- Nie chcę cię pouczać, ale chyba powinieneś wrócić do środka - kładzie ręke na moim ramieniu.
- Zaraz wrócę - całuję ją w policzek.
Dziewczyna uśmiecha się, kiwa głową i wraca do środka. Chyba już nie chce mnie zabić. Mam nadzieję. To by było spore ułatwienie w codziennym życiu. Biorę głęboki oddech. Nie palę. Nie zapalę. Rzuciłem to. Tak. Właśnie. Wracam do salonu.
Na stole pojawił się już alkohol i zrobiło się znacznie weselej.
Mama podaje mi Mike'a i biegnie do kuchni pewnie po jakieś ciasto. Trzymam to dziecko drugi raz na rękach.
Patrzy na mnie machając rękami. Śmieje się identycznie jak jego ojciec.
- Masz ładne oczy - mówię, poprawiając go. Podchodzę do choinki i pokazuję mu bombki.
Słucha uważnie wszystko co do niego mówię. I co drugie moje słowa głośno się śmieje.
Ten to ma dobry humor. Podrzucam go i łapię. Jest kochany.
Czuję na sobie czyjś intensywny wzrok. Okazuje się, że należy on do mojej żony. Uśmiecha się delikatnie patrząc na nas. O nie...O nie. Muszę jak najszybciej go odłożyć. Jest świetny, ale...Dla swojego dobra.
Równo o jedenastej Courtney podchodzi do mnie i łapie za rękę. Wszyscy już poszli. Zostali jedynie domownicy. Dziewczyna bez słowa prowadzi mnie do garażu. Wchodzimy tam i zauważam auto przykryte plandeką.
- Nie zrozum tego źle. Chłopcy powiedzieli, że to ten model. Nie chodzi o to, że żałuję pieniędzy, po prostu chciałam żebyś miał coś swojego. Do czego uciekniesz jak będę cię denerwować...Będziesz mógł dać się temu pochłonąć. A jak już go złożysz to zabierzesz mnie na przejażdżkę. - odsłania plandekę i moim oczom ukazuje się stary Chevrolet Corvette. Do generalnego remontu. Jednak już jestem w stanie zobaczyć jego możliwości.
Zdumiony podchodzę do samochodu. Po prostu nie wierzę, że moja zona wpadła na taki pomysł. Na świetny pomysł. Ten prezent jest idealny. Nie mogłem dostać lepszego. Rzeczywiście to będzie dobra odskocznia. Odwracam się do Courti.
- Dziękuję - całuję ją w policzek.
- Nie podoba ci się - stwierdza zmartwiona
- Podoba mi się. Dlaczego tak mówisz? To świetny prezent. Nigdy czegoś takiego nie dostałem.
- Na pewno? - uśmiecha się.
- Na pewno - dotykam palcem jej noska.
Widocznie oddycha z ulgą, a jej oczy całe błyszczą.
Biorę Courtney na ręce. Kręcę nią wokół własnej osi.
- Najlepszego, misiu - łapie moją twarz w dłonie i całuje.
Oddaję pocałunek bardzo jej spragniony... Courtney stoi w naszej sypialni. Podchodzę do szafki i włączam jej ulubioną płytę. Rozpinam koszulę, wracam do żony. Odwracam ją i sukienkę powoli zsuwam z jej ciała.
Zdecydowanie sprawiła sobie nową bieliznę gdyż jestem pewien, że ten komplet bym zapamiętał
- Wizyta w Victoria Secrets? - całuję ją w kark.
- Być może… - odwraca się w moją stronę i składa pocałunek na środku torsu.
- Zsuń koszulę i spójrz na miejsce blizny.
- Coś z nią nie tak? - pyta zaniepokojona.
- Sama zobacz.
Pozbywa się materiału i robi krok do tyłu. Blizna została przykryta tatuażem. Oczywiście jest to imię mojej cudownej żony.
- Louis, ty.. - brakuje jej słów. Robi jeszcze kilka kroków do tyłu cały czas patrząc w to jedno miejsce.
- Zaraz wejdziesz w fotel.
Rzeczywiście tak się dzieje. Jak nogi się uginają i ląduje na meblu. Na jej twarzy miesza się szczęście i frustracja.
- Jesteś zła - bardziej stwierdzam niż pytam.
- Nie.. po prostu głupio się czuję.
- Dlaczego? - podchodzę do niej i kucam przy jej nogach.
- Mówiłeś kiedyś, że nie bardzo chciałbyś żebym robiła sobie tatuaże...Zrobiłam, ale przy twoim to nic. Wręcz jest mi wstyd..
- Courtney - teraz to mi ciśnienie skacze. - Twoje ciało jest nieskazitelne. Nie musiałaś tego robić.
- Ale to nic. Przy twoim to nic... - szepcze wyłamując sobie palce.
- Kotku - łapię jej dłonie. - Pokaż mi.
Wstaje i moja twarz jest na wysokości jej bioder. Zsuwa lekko majtki i zauważam datę rzymskimi literami napisaną na tle literki L. Całość jest pewnie wielkości połowy mojej dłoni.
- Czy tatuażysta był kobietą? - pytam, dotykając ustami prezentu.
- Louis to na prawdę nie jest teraz ważne - śmieje się nadal będąc trochę smutna.
- To jest bardzo ważne. Podoba mi się. Jest wyjątkowy.
- Wiesz co to za liczby prawda? - pyta cicho. - Zaprosiłeś mnie na kolację. Wtedy cię poznałam.
- Wiem - wstaję i przyciągam moją żonę.
- Ale sam popatrz na siebie... a na to coś…
- Przestań - Proszę. - Twój tatuaż jest cudowny.
- Nie wiem jak ty to robisz... To boli - wreszcie szczerze się uśmiecha.
- To boli, a przede wszystkim w miejscach bardziej unerwionych.
- Nieważne - mruczy i przyciąga mnie do kolejnego pocałunku.
Kładę ręce na jej biodrach. Powoli zsuwam skąpe majtki.

Tego wieczoru wszystko dzieje się niespiesznie i wyjątkowo czule. Chyba oboje tego właśnie potrzebowaliśmy. Kochamy się powoli. Nigdzie nie spieszymy. Do rana jestem tylko ja i ona. Ona i ja. My.

7 komentarzy: